Pakujemy się na weekend.
- Kochany, spakuj jeszcze dziecku mokre chusteczki!
Mąż miota się chwilę po domu, wreszcie pada ta sama co zawsze kwestia: "Nie mogę znaleźć, tu nie ma"
- To poszukaj na przewijaku albo obok przewijaka, a jak tam nie ma, to na stole w kuchni.
- Dobra, znalazłem.
Na szczęście walizka była jeszcze otwarta, więc chwilę później odkryłam, co dziecko ma spakowane...
- Co Ty wziąłeś, przecież to są chusteczki do sprzątania!
- Kazałaś szukać na stole. Zresztą co za różnica. Mokre chusteczki, to mokre chusteczki...
- Nie, to są chusteczki do kibla, chcesz dziecku wycierać pupę środkiem do mycia kibla?!
- Jak są do kibla, to dlaczego leżą na stole w kuchni?
30 lipca 2012
27 lipca 2012
Misja: wyjść z domu
I tak mamy dobrze.. Syn póki co chodzi do prywatnego przedszkola. Musimy tam dotrzeć na 10.00 rano i to tylko trzy razy w tygodniu.. ALE i tak poranki nieustannie okazują się być po prostu za krótkie!
7.50 Dzwoni budzik.. specjalnie nastawiam kilka minut wcześniej żeby jeszcze chwilę poleżeć..mam czas na rozruch..czyli uświadomienie spobie że NAPRAWDĘ muszę już wstać..
8.00-8.05 rozruch zakończony i udało mi się zwlec z łóżka..
do łazienki, siku, myję buzię, zęby, potem myję włosy.. w międzyczasie do łazienki przytacza się półśpiący syn i przykleja się do nogi witając i chcąc buziaka akurat wtedy gdy zwisam głową w dół nad wanną.
Znowu musze siku..
Trochę się ubieram, ojej muszę uprasować bluzkę.. "MAMO, chcę płatki!", robię płatki (jest upał więc oszczędzam czas na podgrzewanie mleka), prasuję.. cholera, znowu wyglądam jak pasztet/parówka/inna garmażerka.. chcę inną bluzkę.. zawieszam się przed szafą pełną ciuchów.. bo nie mam się w co ubrać! Dobra..zakładam czarną..i musze siku.. (i tak dobrze że tyle bluzek jest w szafie bo mogłyby akurat być w praniu jak zwykle..) jaki mam czas?? zaczynam odczuwać presję czasu.. Syn w międzyczasie po zjedzeniu płatków zasiada przed poranną porcją bajek w tv. Jest 8.50 a żeby zdążyć na czas powinniśmy zacząć wychodzić z domu o 9.25. Żeby pojechac komfortowo jednym autobusem z nieco bardziej oddalonego przystanku musimy wyjść o 9.15..
A ja mam nadal mokre włosy, nie mam ani pół makijażu i nic nie zjadłam.. No więc szykuję sobie śniadanie i nawet kawę. W międzyczasie posmarowałam się dezodorantem i kremem do twarzy (spoko, mam już na tyle obcykane że wiem które gdzie ma trafić). Siadam do stołu i zjadam szybko dwie kanapki..no dobra trzy bo przecież jeszcze syn w brzuchu jest głodny.. Popijam kawą ale nie zdążam jej wypić całej. W międzyczasie zerkam na zegarek. 9.15, no dobra odpuszczam wygodny autobus..pojedziemy z przesiadką..
Zabieram kawę do łazienki, szybkie oko i suszenie włosów. 9.25 możemy iść! Ale cholera..zawsze zapominam o tym że dziecko nadal w piżamie.. wrrrr... Synu!!! chodź tu bo nie ma czasu! Szybko się ubieramy (a wiadomo że jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy.. i budzi w dziecku..) Małemu diabłowi tez da się założyc buty..A no i jeszcze przed wyjściem MUSZE zrobić siku!
Udało się nam w końcu wyjść, dotarliśmy na przystanek.. po drodze zaliczając jeden podjazd dla wózków na który zawsze Syn wbiega i zbiega. Patrzę na zegarek.. 9.40.ehhhhh... Dotrzemy na 10.10 ale po drodze będę biedne dziecko poganiać, a on będzie jęczeć że nie może biegać a w ogóle to bardzo go bolą nóżki..
Więc znowu sobie obiecuję: JUTRO wyjdziemy wcześniej!
a wiecie co najgorsze? że od 1 września do przedszkola będziemy chodzić na 8.30,codziennie...
A od grudnia do porannego ogarnięcia będzie już dwoje dzieci.
jakoś damy radę?
G
7.50 Dzwoni budzik.. specjalnie nastawiam kilka minut wcześniej żeby jeszcze chwilę poleżeć..mam czas na rozruch..czyli uświadomienie spobie że NAPRAWDĘ muszę już wstać..
8.00-8.05 rozruch zakończony i udało mi się zwlec z łóżka..
do łazienki, siku, myję buzię, zęby, potem myję włosy.. w międzyczasie do łazienki przytacza się półśpiący syn i przykleja się do nogi witając i chcąc buziaka akurat wtedy gdy zwisam głową w dół nad wanną.
Znowu musze siku..
Trochę się ubieram, ojej muszę uprasować bluzkę.. "MAMO, chcę płatki!", robię płatki (jest upał więc oszczędzam czas na podgrzewanie mleka), prasuję.. cholera, znowu wyglądam jak pasztet/parówka/inna garmażerka.. chcę inną bluzkę.. zawieszam się przed szafą pełną ciuchów.. bo nie mam się w co ubrać! Dobra..zakładam czarną..i musze siku.. (i tak dobrze że tyle bluzek jest w szafie bo mogłyby akurat być w praniu jak zwykle..) jaki mam czas?? zaczynam odczuwać presję czasu.. Syn w międzyczasie po zjedzeniu płatków zasiada przed poranną porcją bajek w tv. Jest 8.50 a żeby zdążyć na czas powinniśmy zacząć wychodzić z domu o 9.25. Żeby pojechac komfortowo jednym autobusem z nieco bardziej oddalonego przystanku musimy wyjść o 9.15..
A ja mam nadal mokre włosy, nie mam ani pół makijażu i nic nie zjadłam.. No więc szykuję sobie śniadanie i nawet kawę. W międzyczasie posmarowałam się dezodorantem i kremem do twarzy (spoko, mam już na tyle obcykane że wiem które gdzie ma trafić). Siadam do stołu i zjadam szybko dwie kanapki..no dobra trzy bo przecież jeszcze syn w brzuchu jest głodny.. Popijam kawą ale nie zdążam jej wypić całej. W międzyczasie zerkam na zegarek. 9.15, no dobra odpuszczam wygodny autobus..pojedziemy z przesiadką..
Zabieram kawę do łazienki, szybkie oko i suszenie włosów. 9.25 możemy iść! Ale cholera..zawsze zapominam o tym że dziecko nadal w piżamie.. wrrrr... Synu!!! chodź tu bo nie ma czasu! Szybko się ubieramy (a wiadomo że jak się człowiek spieszy to się diabeł cieszy.. i budzi w dziecku..) Małemu diabłowi tez da się założyc buty..A no i jeszcze przed wyjściem MUSZE zrobić siku!
Udało się nam w końcu wyjść, dotarliśmy na przystanek.. po drodze zaliczając jeden podjazd dla wózków na który zawsze Syn wbiega i zbiega. Patrzę na zegarek.. 9.40.ehhhhh... Dotrzemy na 10.10 ale po drodze będę biedne dziecko poganiać, a on będzie jęczeć że nie może biegać a w ogóle to bardzo go bolą nóżki..
Więc znowu sobie obiecuję: JUTRO wyjdziemy wcześniej!
a wiecie co najgorsze? że od 1 września do przedszkola będziemy chodzić na 8.30,codziennie...
A od grudnia do porannego ogarnięcia będzie już dwoje dzieci.
jakoś damy radę?
G
24 lipca 2012
Nie masz dnia bez awantury...
Błogie i sielskie życie mamuni małego dzidziunia wbrew pozorom nie upływa na ukwieconej łące wśród śpiewu skowronków i słodkiego gaworzenia różowego bobaska. Upływa w miejskiej dżungli. Dżungla ma moc zalet: coffee heaven, starbucks, costa, rue de paris... i generalnie dużo w niej jest cywilizowanych matkoprzyjaznych miejsc i wydarzeń. Jest też niestety dużo elementów matkom wrogich: krzywe chodniki, metrowej wysokości krawężniki, wąskie przejścia, nieczynne windy, windy do których trzeba wejść po kilku schodkach, windy, których obsługa wymaga doktoratu na MIT, opryskliwi ochroniarze pilnujący ściany itp.G. uda się mam nadzieję wrzucić kilka stosownych fotek z dzisiejszej wyprawy do miejskiego buszu. Dziś natomiast do listy elementów wrogich zupełnie niespodziewanie dołączyli rowerzyści. Dzieliłam miejsce dla wózków w wagonie metra z trzema rowerami. Wszystkie były do mnie wrogo nastawione. I WSZYSTKIE otarły się swoimi brudnymi kołami o moje białe spodnie. A to są moje jedyne spodnie na taki upał, które nie cisną! I znowu awantura... :/
18 lipca 2012
wyjechałam do Peru
Wczorajszy dzień taki jak każdy inny. Przeciętny wtorek jakich wiele w te wakacje. Pogoda od rana nieciekawa. Kropił deszcz. Co tu robić? Każdy pracujący w korporacji polak wstał rano, zobaczył, że pada, założył ciepłe, przeciwdeszczowe ubranie, chwycił w rękę parasol i pognał do biura. Nie miał wyjścia? A może ten deszcz w niczym mu nie przeszkadzał ? Natomiast inny typ polaka: matka polka, opiekunka, babcia, tak czy inaczej osoba nie pracująca zawodowo, wstała rano, wyjrzała przez okno i od razu miała jedną myśl w głowie: pada! nie ruszam się z mojej nory!
Właśnie do takich wniosków doszłam po moim wyjściu z domu. My nienormalni, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe, założyliśmy osłonkę na wózek i ochoczo pognaliśmy na spacer. Na placu zabaw ku naszemu zdziwieniu nie było nikogo. Na boisku szkolnym dwaj chłopcy grali w piłę. Początkowo pomyślałam, że jeszcze wcześnie, dopiero 10. Może inni potrzebują więcej czasu żeby wyjść z domu. Ale to tylko złudzenie. Nikt na plac zabaw nie przyszedł. Na spacerze także nikogo nie spotkaliśmy. Trochę ubłoceni ale zadowoleni wróciliśmy do domu. Niestety deszcz zaczął padać jeszcze mocniej, co na wsi niesie za sobą kolejne zdarzenia. Telewizja podczas deszczu nie działa, internet nie łączy, zasięg w telefonie tylko na balkonie ale jak leje to jak tu gadać z parasolem w ręku. Pozostała nam tylko frustracja, radio i książka. Na szczęście burza była krótka i nie zdążyli nam wyłączyć prądu. Włączyliśmy na DVD "Nigdy w życiu". W tym filmie wiele scen rozgrywa się na tle deszczu. A te teksty, które znam już na pamięć były namiastką kontaktu z dorosłym człowiekiem. Bawiliśmy się wspaniale.
M.
Właśnie do takich wniosków doszłam po moim wyjściu z domu. My nienormalni, ubraliśmy kurtki przeciwdeszczowe, założyliśmy osłonkę na wózek i ochoczo pognaliśmy na spacer. Na placu zabaw ku naszemu zdziwieniu nie było nikogo. Na boisku szkolnym dwaj chłopcy grali w piłę. Początkowo pomyślałam, że jeszcze wcześnie, dopiero 10. Może inni potrzebują więcej czasu żeby wyjść z domu. Ale to tylko złudzenie. Nikt na plac zabaw nie przyszedł. Na spacerze także nikogo nie spotkaliśmy. Trochę ubłoceni ale zadowoleni wróciliśmy do domu. Niestety deszcz zaczął padać jeszcze mocniej, co na wsi niesie za sobą kolejne zdarzenia. Telewizja podczas deszczu nie działa, internet nie łączy, zasięg w telefonie tylko na balkonie ale jak leje to jak tu gadać z parasolem w ręku. Pozostała nam tylko frustracja, radio i książka. Na szczęście burza była krótka i nie zdążyli nam wyłączyć prądu. Włączyliśmy na DVD "Nigdy w życiu". W tym filmie wiele scen rozgrywa się na tle deszczu. A te teksty, które znam już na pamięć były namiastką kontaktu z dorosłym człowiekiem. Bawiliśmy się wspaniale.
M.
16 lipca 2012
36 jest możliwe
Całkiem normalne dzieci i rodzice również w szczególności mama! Jedzenie to przyjemność. Własną wagę olewamy! Takie ma być motto. Wiem, wiem mi jest łatwo mówić mam nadal rozmiar 36 po dwóch ciążach. Gotowanie nadal lubię, tylko aby było ciekawe, a nie ciągle pomidorowa, rosół, pomidorowa, rosół.............
i tak w nieskończoność.......... To także nie daje gwarancji. Trzylatek nie je. Dlaczego? Bo nie........ i co zrobić? Za to roczniak nie może przerwać jeść. Wstaje drze się więc dostaje śniadanie. Ja jem śniadanie, on także. Potem przekąska, obiad, podwieczorek, kolacja, a między posiłkami co tam wpadnie owoc, warzywko, słodkości, bułeczki, płateczki itp.A chude jedno i drugie. Rozmiary ubrań zaniżone. Żadnej w tym logiki.
M.
i tak w nieskończoność.......... To także nie daje gwarancji. Trzylatek nie je. Dlaczego? Bo nie........ i co zrobić? Za to roczniak nie może przerwać jeść. Wstaje drze się więc dostaje śniadanie. Ja jem śniadanie, on także. Potem przekąska, obiad, podwieczorek, kolacja, a między posiłkami co tam wpadnie owoc, warzywko, słodkości, bułeczki, płateczki itp.A chude jedno i drugie. Rozmiary ubrań zaniżone. Żadnej w tym logiki.
M.
zupka kontra obiadek
No niech mi ktoś wyjaśni jak to możliwe? Gdy serwuję pyszną zupkę ze słoiczka usta dziecka zatrzaskują się na amen i w ogóle nie ma mowy, żeby chociaż dwie łyżeczki, za tatusia...Natomiast, gdy pojawia się deserek schodzi naraz cały słoik! W dodatku szacuję, że z 80% jego zawartości trafia do buzi dzidziunia, a nawet do 60% małego żołądka. Reszta kończy wtarta w koszulkę, moje włosy, dywan, pobliskie ściany... Ale generalnie na koniec posiłku mogę triumfalnym gestem unieść w górę pusty słoiczek. Czy przekazałam jej w genach tę zgubną skłonność do słodkiego, która zawiodła mnie wprost w ubrania w rozmiarze 44?
K.
PS: Always look on the bright side! na wyprzedaży zawsze jakieś 44 zostaje i w dodatku, razem ze swoim alter ego 34, w najniższej cenie :)
K.
PS: Always look on the bright side! na wyprzedaży zawsze jakieś 44 zostaje i w dodatku, razem ze swoim alter ego 34, w najniższej cenie :)
12 lipca 2012
Zbiórka moczu
Już dawno być miało, ale się nie mogłam, nomen omen, ZEBRAĆ... :) Kto nie przeprowadzał zbiórki moczu do badania u 6 miesięcznej dziewczynki, ten nie wie co to rock and roll! M. i G. jako matki stada chłopców- ani słowa! cisza nad tą trumną! Moja zbiórka trwała 3 dni. Na szczęście wykazałam się przytomnością umysłu i kiedy przemiła pani farmaceutka podawała mi JEDEN woreczek, tak trochę żartem, ale poprosiłam o jeszcze dwa, w końcu to mój pierwszy raz.
Próba pierwsza: najpierw dość długo studiowałam instrukcję, która składała się raptem z pięciu zdań, ale i tak sprawiła, że na wątłym opakowaniu zaczęłam szukać telefonu do HELP LINE- nie było, skandal!!! Po otworzeniu opakowania wiele się wyjaśniło, nastąpił zatem moment "aplikacji woreczka". W krótkich żołnierskich słowach instrukcja pouczała mnie, że należy zachować maksimum ostrożności i właściwie niczego nie dotykać, żeby nie zanieczyścić próbki moczu. Łatwizna, sugerowała instrukcja, szybko przykleić i odczekać pół godziny.Ha, ha, ha! Kto tę instrukcję pisał, niemowlę widział tylko z daleka i to przez grubą szybę! Mleczną! Albo w bycze jądra (taki wzorek...)! Mój wierzgający i wijący się półroczniak po kilkuminutowej szamotaninie potężnym kopniakiem posłał woreczek w powietrze. Wylądował za fotelem. Ponieważ nie pamiętałam czy w tym roku kalendarzowym lub nawet akademickim, ktoś ten fotel odsuwał, żeby posprzątać, z góry uznałam próbkę za zanieczyszczoną. Woreczek wyjmiemy jak będziemy pucować chatę na Boże Narodzenie. Spocona, zdyszana i z rozwianym włosem odłożyłam kolejną próbę do jutra.
Próba druga: mądrzejsza o doświadczenia z próby pierwszej, obrałam lepszą taktykę. Odwróciłam uwagę mamlaka czymś na wysokości wzroku, w łapki dałam po zabawce i po krótkiej szamotaninie z udziałem samych pulchnych nóżek chodziłam sobie po domku z dzidziusiem z doklejonym woreczkiem. Żeby mieć pewność, że pielucha nie odklei woreczka i wszystko poleci w dół wprost do zbiorniczka nosiłam sobie małą Mi na rękach. Po półgodzinie zadzwoniłam do przychodni zapytać czy próbka moczu wyciśnięta z mojej bluzki nadaje się do badania. Niby się nie nadaje. Phi! Cieniasy! Dr Brennan ustaliłaby na podstawie tej bluzki co jadłyśmy na obiad w Wielkanoc!
Próba trzecia: tym razem na naklejony woreczek założyłam pieluszkę. Po półgodzinie odtrąbiłam częściowy sukces. W woreczku było NIECO moczu. Po przelaniu do plastikowego pojemniczka ledwo przykrył dno. Natychmiast pobiegłyśmy z naszą zdobyczą do przychodni. Pielęgniarki patrzyły dziwnie, gdy kazałam nalepić nalepkę i odwieźć do laboratorium pozornie pusty słoik, na szczęście Mi jest niezawodna, rozdarła paszczaka w najodpowiedniejszym momencie, więc szybko puściły nas wolno. Ha, ha chciałam przybić z małą piątkę, ale ona jeszcze nie przybija, musimy to poćwiczyć...
K.
Próba pierwsza: najpierw dość długo studiowałam instrukcję, która składała się raptem z pięciu zdań, ale i tak sprawiła, że na wątłym opakowaniu zaczęłam szukać telefonu do HELP LINE- nie było, skandal!!! Po otworzeniu opakowania wiele się wyjaśniło, nastąpił zatem moment "aplikacji woreczka". W krótkich żołnierskich słowach instrukcja pouczała mnie, że należy zachować maksimum ostrożności i właściwie niczego nie dotykać, żeby nie zanieczyścić próbki moczu. Łatwizna, sugerowała instrukcja, szybko przykleić i odczekać pół godziny.Ha, ha, ha! Kto tę instrukcję pisał, niemowlę widział tylko z daleka i to przez grubą szybę! Mleczną! Albo w bycze jądra (taki wzorek...)! Mój wierzgający i wijący się półroczniak po kilkuminutowej szamotaninie potężnym kopniakiem posłał woreczek w powietrze. Wylądował za fotelem. Ponieważ nie pamiętałam czy w tym roku kalendarzowym lub nawet akademickim, ktoś ten fotel odsuwał, żeby posprzątać, z góry uznałam próbkę za zanieczyszczoną. Woreczek wyjmiemy jak będziemy pucować chatę na Boże Narodzenie. Spocona, zdyszana i z rozwianym włosem odłożyłam kolejną próbę do jutra.
Próba druga: mądrzejsza o doświadczenia z próby pierwszej, obrałam lepszą taktykę. Odwróciłam uwagę mamlaka czymś na wysokości wzroku, w łapki dałam po zabawce i po krótkiej szamotaninie z udziałem samych pulchnych nóżek chodziłam sobie po domku z dzidziusiem z doklejonym woreczkiem. Żeby mieć pewność, że pielucha nie odklei woreczka i wszystko poleci w dół wprost do zbiorniczka nosiłam sobie małą Mi na rękach. Po półgodzinie zadzwoniłam do przychodni zapytać czy próbka moczu wyciśnięta z mojej bluzki nadaje się do badania. Niby się nie nadaje. Phi! Cieniasy! Dr Brennan ustaliłaby na podstawie tej bluzki co jadłyśmy na obiad w Wielkanoc!
Próba trzecia: tym razem na naklejony woreczek założyłam pieluszkę. Po półgodzinie odtrąbiłam częściowy sukces. W woreczku było NIECO moczu. Po przelaniu do plastikowego pojemniczka ledwo przykrył dno. Natychmiast pobiegłyśmy z naszą zdobyczą do przychodni. Pielęgniarki patrzyły dziwnie, gdy kazałam nalepić nalepkę i odwieźć do laboratorium pozornie pusty słoik, na szczęście Mi jest niezawodna, rozdarła paszczaka w najodpowiedniejszym momencie, więc szybko puściły nas wolno. Ha, ha chciałam przybić z małą piątkę, ale ona jeszcze nie przybija, musimy to poćwiczyć...
K.
7 lipca 2012
bardzo śmieszne..czyli wakacje nad polskim morzem
Bardzo śmieszne..albo wcale nieśmieszne..
Miałam nadzieję że 35 stopniowy upał będzie świetnym zestawieniem z nadmorską bryzą i niezaludnioną jeszcze plażą.. Ale nic z tego!
Przyjechaliśmy w poniedziałek.. padało, ale to nic bo przecież już późno, zjemy kolacje, rozpakujemy się, jutro będzie lepiej.
We wtorek nie padało od rana ale było zimno.. to nic, pojedziemy do fokarium na Hel.. (nie polecam, chyba że lubicie długie kolejki, stare bajgle, tłum ludzi, obiad za 50zł. A fok i tak nie zobaczycie, no way..)
W środę znowu zimno i mżawka..ale podjęłyśmy wyzwanie, pójdziemy na tą cholerną plażę, zabrałyśmy toboły (dwie kobiety, jedna w ciąży, 5latka, 3latek i roczniak) czyli wózek, parawan, parasol, basen dmuchany, dwa koła ratunkowe, cztery torby i plecak trzymający temperaturę wypakowany prowiantem.Usiadłyśmy na chwilę, roczniak posadzony na kocu od razu wyciąga ręce żeby go stamtąd zabrać.. nic dziwnego..wieje, mży, wieje, mży jeszcze bardziej.. Starsze dzieci zamoczyły nogi, 3latek wrzucił kilka patyków do morza.. To by było na tyle, wracamy.. Więc toboły znowu na plecy i wracamy. Plażing jak się patrzy..pfffffff
W czwartek nie padało, koło 10.00 było dośc cieplo, więc pognaliśmy na plażę. Tym razem udało się rozbić obóz, dzieci się pobawiły, ale o 13 już trzeba było wracać. Mgła zasnuła całe wybrzeże.. i tak juz zostało do wieczora.
W piątek na dzień dobry burza.. Teraz to już każda moja myśl zaczyna się brzydkim słowem. Koło południa się przejaśniło, na horyzoncie ciągle ciemna chmura i słychac grzmoty. Szybko poleciałam z synem do sklepu bo zabrakło kilku rzeczy no a pozatym ile można siedzieć w domu? W drodze powrotnej syn zasnął w swoim wózku. Czarna chmura zniknęła, zrobił się upał. Spociłam się całkiem przez te 4 minuty pchania wózka. Towarzystwo pognało na plażę (się nie dziwię) a ja zostałam z zaśniętym synem.Skorzystam i się pouczę opalając nogi w ogródku. Potem do nich dołączymy. Spał godzinę, faktycznie udało mi się nieco pouczyć nawet. Nóg nie opaliłam bo one mają jakiś mechanizm obronny i nie opalają się wcale.. Potem zaliczyliśmy długą wędrówkę przez pole, skręciliśmy w złą stronę i w efekcie znaleźliśmy się po drugiej stronie małego kanałku dzielącego plażę (jakiś dla łódek prowadzący do przystani w głębi lasu) i nie dotarliśmy do reszty towarzystwa bo nie byłam na tyle odważna żeby syna, brzuch i wielką torbę przeprawiać przez kamienistą przeprawę o głębokości niewiadomej.. Usiadłam więc tam gdzie byliśmy, bez łopatek i bez towarzystwa dla syna (chce do dzieeeeccciiiii!!!! buuu :( ). Poczułam się najgorszą matką na świecie, bo ani jedzenia nie miałam ani zabawek, ani nie potrafiłam trafićtam gdzie chciałam a pozatym to jestem tutaj sama i gdzie do cholery jest ojciec tego syna? .. Ale za chwilę obok pojawiła się pani z dziewczynką i dwoma łopatkami, więc syn się podłączyła a ja byłam jej wdzięczna tak że miałam ochotę ucałować :P Upału już nie było ale to nie szkodzi, trzylatek się świetnie bawi patykami i kamieniami i wskakuje na fale krzycząc "gaz do dechy!!", a następnie wspomnianą łopatą próbował wrzucić plażę do morza. Wieczorem byliśmy jeszcze na zachodzie słońca na plaży ale już samochodem więc bez błądzenia i długiej wyprawy..I zachód był piękny, chociaż zimno było jak niewiemco.
No i dziś jest sobota.. zgadnijcie co usłyszałam jako pierwsze dzisiaj rano? śpiew ptaków? niee.. szum fal? nie nie.. podpowiadam.. Bu... ....rza!!!!
W przyszłym roku jadę do Włoch albo Grecji.
G
Miałam nadzieję że 35 stopniowy upał będzie świetnym zestawieniem z nadmorską bryzą i niezaludnioną jeszcze plażą.. Ale nic z tego!
Przyjechaliśmy w poniedziałek.. padało, ale to nic bo przecież już późno, zjemy kolacje, rozpakujemy się, jutro będzie lepiej.
We wtorek nie padało od rana ale było zimno.. to nic, pojedziemy do fokarium na Hel.. (nie polecam, chyba że lubicie długie kolejki, stare bajgle, tłum ludzi, obiad za 50zł. A fok i tak nie zobaczycie, no way..)
W środę znowu zimno i mżawka..ale podjęłyśmy wyzwanie, pójdziemy na tą cholerną plażę, zabrałyśmy toboły (dwie kobiety, jedna w ciąży, 5latka, 3latek i roczniak) czyli wózek, parawan, parasol, basen dmuchany, dwa koła ratunkowe, cztery torby i plecak trzymający temperaturę wypakowany prowiantem.Usiadłyśmy na chwilę, roczniak posadzony na kocu od razu wyciąga ręce żeby go stamtąd zabrać.. nic dziwnego..wieje, mży, wieje, mży jeszcze bardziej.. Starsze dzieci zamoczyły nogi, 3latek wrzucił kilka patyków do morza.. To by było na tyle, wracamy.. Więc toboły znowu na plecy i wracamy. Plażing jak się patrzy..pfffffff
W czwartek nie padało, koło 10.00 było dośc cieplo, więc pognaliśmy na plażę. Tym razem udało się rozbić obóz, dzieci się pobawiły, ale o 13 już trzeba było wracać. Mgła zasnuła całe wybrzeże.. i tak juz zostało do wieczora.
W piątek na dzień dobry burza.. Teraz to już każda moja myśl zaczyna się brzydkim słowem. Koło południa się przejaśniło, na horyzoncie ciągle ciemna chmura i słychac grzmoty. Szybko poleciałam z synem do sklepu bo zabrakło kilku rzeczy no a pozatym ile można siedzieć w domu? W drodze powrotnej syn zasnął w swoim wózku. Czarna chmura zniknęła, zrobił się upał. Spociłam się całkiem przez te 4 minuty pchania wózka. Towarzystwo pognało na plażę (się nie dziwię) a ja zostałam z zaśniętym synem.Skorzystam i się pouczę opalając nogi w ogródku. Potem do nich dołączymy. Spał godzinę, faktycznie udało mi się nieco pouczyć nawet. Nóg nie opaliłam bo one mają jakiś mechanizm obronny i nie opalają się wcale.. Potem zaliczyliśmy długą wędrówkę przez pole, skręciliśmy w złą stronę i w efekcie znaleźliśmy się po drugiej stronie małego kanałku dzielącego plażę (jakiś dla łódek prowadzący do przystani w głębi lasu) i nie dotarliśmy do reszty towarzystwa bo nie byłam na tyle odważna żeby syna, brzuch i wielką torbę przeprawiać przez kamienistą przeprawę o głębokości niewiadomej.. Usiadłam więc tam gdzie byliśmy, bez łopatek i bez towarzystwa dla syna (chce do dzieeeeccciiiii!!!! buuu :( ). Poczułam się najgorszą matką na świecie, bo ani jedzenia nie miałam ani zabawek, ani nie potrafiłam trafićtam gdzie chciałam a pozatym to jestem tutaj sama i gdzie do cholery jest ojciec tego syna? .. Ale za chwilę obok pojawiła się pani z dziewczynką i dwoma łopatkami, więc syn się podłączyła a ja byłam jej wdzięczna tak że miałam ochotę ucałować :P Upału już nie było ale to nie szkodzi, trzylatek się świetnie bawi patykami i kamieniami i wskakuje na fale krzycząc "gaz do dechy!!", a następnie wspomnianą łopatą próbował wrzucić plażę do morza. Wieczorem byliśmy jeszcze na zachodzie słońca na plaży ale już samochodem więc bez błądzenia i długiej wyprawy..I zachód był piękny, chociaż zimno było jak niewiemco.
No i dziś jest sobota.. zgadnijcie co usłyszałam jako pierwsze dzisiaj rano? śpiew ptaków? niee.. szum fal? nie nie.. podpowiadam.. Bu... ....rza!!!!
W przyszłym roku jadę do Włoch albo Grecji.
G
6 lipca 2012
jest lipiec...
Lipiec co dzień 35 stopni na zewnątrz, w moim domu 30 stopni, moje mniejsze dziecko ma 39 stopni temperatury. Ja rozumiem lipiec i że są wakacje i wszyscy są zachwyceni bo słońce ale to przesada. O muffinach można pomarzyć. Przecież jak włączę piekarnik to się ugotuję i całą rodzinę też. Pieczenie odpada. A kawiarnia. O zgrozo gdzie tu takiego miejsca szukać. Kawę owszem robię na zimno, a i tak nie jest mi dane jej wypicie. Ja tu się krzątam, a przedszkolak: o picie!!! I tyle było przyjemności. Nawet jedyną chwilą dla siebie trzeba się podzielić. Na szczęście M. uzupełnia zapasy kawy i mleka na bieżąco.
M.
M.
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)