26 czerwca 2012

Jak to się stało, że zjadłam cztery muffiny...

Mała Mi obudziła mnie dziś rano z przytupem, wyrywając mi kępę włosów i śmiejąc się do mnie rozkosznie. Poderwało mnie na równe nogi, syknęłam i zaklęłam pod nosem, a że była prawie 6 rano i znam swoje dziecko, nawet nie pomyślałam głupio, że jeszcze mogłybyśmy pospać. Nie mogłybyśmy. Rozbrajający szczerbul machał do mnie pulchną rączką w której ściskał solidną wiązkę włosów (wraz z cebulkami, auć!). Zdążyłam tylko pomyśleć, że oto jakieś 10% tego co pozostało z poporodowego łysienia pooooszłoooo w Polskę, ale już musiałam się ruszyć, bo Mi zaczęła sobie tę zdobycz pakować do pyszczydła. No i jak to rano, przewiń kupę, ubierz, przytul, pobaw się, dzwoni domofon, o cholera zapomniałam o zakupach!, w locie zakładasz wierzchem jakiś peniuar, żeby względnie przyzwoicie powitać pana kuriera (co oni się muszą naoglądać w tej pracy!), szczęśliwie masz dziecko w garści, więc kiwa ze zrozumieniem głową, młody jest, może też ma w domu turbodymodzidziusia, szkoda tylko, że nie masz gotówki, a nowej karty bank wysłać zapomniał... Telefon dzwoni, babcia musi zapytać już teraz natychmiast, jak spał jej słodki skarbunio niuniunio pysiunio, czyli moje potworzę, hellou?, nastawiam pranie, zbieram wczorajsze naczynia i wykonuje skomplikowane figury gimnastyczne ładując zmywarkę z dzieckiem na ręku, powtarzając jednocześnie w myślach "Boże błogosław wynalazcę zmywarki i całą jego rodzinę do siódmego pokolenia, amen!", sprzęty buczą radośnie, układam dziecię na wypas macie edukacyjno- fantazyjnej z wodotryskiem, szczelnie otaczam zabawkami i nastawiam ekspres. Bul bul, wrrr i za chwilę mam filiżankę kawy, nim jednak sięgnę po nią łapczywie, donośne łeeeee informuje mnie, że bez mamy na podłodze mata-wypas jest do bani. Przez pewien czuję się jak amerykański żołnierz podczas musztry, padnij-powstań, padnij-powstań, padnij-powstań, kiedy co rusz wstaję, bo jakieś urządzenie pika, że skończyło, bo w nosie glut i trzeba znaleźć odsysacz, bo teraz trzeba odnieść i umyć odsysacz, bo trzeba podlać kwiatki, bo pielucha znowu mokra, bo komóra pika, że bateria siada, bo teraz jak już znowu usiadłam dzwoni dziadunio zapytać jak spał jego słodki skarbunio niuniunio pysiunio, a komóra na kablu w drugim pokoju i nim się obejrzę czas podgrzewać zupkę, więc przy okazji ładuję do mikrofali moją zimną kawę i kiedy mieszam w kąpieli wodnej młodą marcheweczkę  z dynią, moje oko pada na blachę pełną muffinów, co zostały z weekendu, bo mąż się naoglądał Bosackiej i odmówił konsumpcji. Muffiny uśmiechają się do mnie. Jeszcze przez nanosekundę myślę o pożywnym śniadaniu, o zupie mlecznej, o najważniejszym posiłku dnia, o świeżo wyciskanym soku i w ogóle o pięciu porcjach warzyw dziennie. Przed chwilą brzdąknęło, więc wiem, że moja kawa jest znów CHWILOWO ciepła ("chwilo trwaj, boś piękna!"), co z tego, że zrobił jej się nieestetyczny kożuszek. Słyszę stękanie małej Mi, od pobudki minęły dobre trzy godziny, więc ja jestem już solidnie głodna, a ona zmęczona i solidnie marudna. Zdaję sobie sprawę, że nie zdążyłam jeszcze: przebrać się z piżamy/umyć włosów/uczesać włosów/zetrzeć z twarzy resztek wczorajszego makijażu/usunąć z ubrania śladów porannej kupy/założyć majtek- niepotrzebne skreślić. (Można nic nie skreślać.) I wtedy właśnie pierwszy muffin ląduje w moim brzuchu... cdn.
K.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz